Zapisz się do newslettera


    Zdjęcia © Tomasz Koszewnik
    1 / 11

    Piotr KurkaThe Movie 20—29.2.2020

    Pierwszym impulsem do pracy nad filmem The Movie stała się fotografia, którą znalazłem w archiwum miasta Butte w Montanie (USA). Przedstawia dwóch operatorów projektora kinowego i pochodzi z lat 30. XX wieku. Tym, co zafascynowało mnie w tym zdjęciu, jest obrót obserwatora o 180 stopni i zwrócenie się z kamerą w stronę źródła światła, które jest podstawowym nośnikiem ruchomych fotografii zwanych filmem.

    Cóż może być piękniejszego niż „zwrot w stronę źródła”? Brzmi prawie jak Rilke! Ale w tym „prawie” jest ukryta konstatacja o fundamentalnym znaczeniu, gdyż zwrot ten w dobie dominującego surveillance, nabiera złowrogich znaczeń a wzajemna obserwacja staje się obsesją i przekleństwem dla tych, którzy uchylili rąbka tajemnicy, trzymając w ręku pułapki dla światła.

    The Movie to praca o istocie filmu jako medium, o fenomenie wzajemnej obserwacji, o pamięci postrzeganej w formie kinowej projekcji, o olśnieniu i wyświetleniu, o tym, jak silne są wspomnienia naszego dzieciństwa, o powrocie tych wspomnień w najmniej oczekiwanych sytuacjach, o tym, jak różnica i powtórzenie wpływają na zbiorowy mechanizm ofiarniczy, o tym, że cechy kinematograficzne zdarzeń i sytuacji są postrzegane jako rytuał mimetyczny, o tym że postać Innego tworzą prastare mechanizmy obecne w całym spektrum ludzkiej i nie-ludzkiej egzystencji. To film o olśnieniu, prześwietleniu, ślepocie śnieżnej i ekspulsji.

    Piotr Kurka
    Poznań, 20.02.2020

    Projekcja filmu:
    http://piotrkurka.com/the-movie/

     

    Piotr Kurka
    GRANDE FABRIQUE DES CIGARETTES ÉGYPTIENNES

    Siedzę na trawniku na Tahrir Square.
    Palę papierosa.
    Od kilku godzin trzymam na kolanach książkę otwartą na tej samej stronie.
    Oskarżony Mersault powiedział: „to się stało od słońca”(1)
    Mógłbym, tańcząc w ruinach zburzonego hotelu, powiedzieć to samo.

    Commonwealth – ich pełne rasowej dumy i pogardy gesty.
    To wielkopańskie rozluźnienie i pozornie swobodne,
    ale tak naprawdę wystudiowane pozy nóg w płóciennych sztylpach
    gwałcących bezwstydnymi ruchami zużytą skórę klubowych foteli
    w hotelu Shepheard,
    z ich powodu właśnie, zwanym wcześniej: „Hôtel des Anglais”.

    Znałem tam wszystkich maitres d’hotel i odźwiernych.
    Często przebiegałem niezauważony, widząc swoje zwielokrotnione odbicia
    w witrażowych szybach
    lub kryjąc się za ogromnymi granitowymi filarami
    naśladującymi te ze staroegipskich świątyń i grobowców pełnych skarbów,
    z których większość znajduje się teraz w British Museum.
    Perskie dywany i egzotyczne rośliny w ogromnych donicach
    chroniły bezszelestne trajektorie mojego biegu.
    Nawet tutaj, na otwartych połaciach tarasów czuło się wilgotny i gorący powiew
    Nilu przecinającego Kair wzdłuż Corniche Nile Street.
    Dobiegałem w końcu do celu, którym była zgarbiona w bezustannym ukłonie
    postać mojego dziadka, który w hotelowej liberii kłaniał się Brytyjczykom, Francuzom i Niemcom,
    błyskawicznym gestem żylastej ręki chowając napiwki.
    Lubiłem ten moment, kiedy dyskretnie wsuwał mi do kieszeni belgijskie pralinki
    otrzymane w windzie od żon oficerów i dygnitarzy.

    Teraz myślę: dlaczego ten kapiący fałszywymi złoceniami uniform nazwano liberią
    i dlaczego w tym słowie ukryła się wolność,
    podczas gdy panowie z w mundurach ze śniegu
    klepali protekcjonalnie plecy dziadka?

    Hotel Shepheard zburzono w 1952 roku.

    Kiedy dziadek umarł,
    znalazłem w jego małym kuferku wiele pudełek po egipskich papierosach „Dimitrino”,
    wśród okruchów tytoniu były pocięte negatywy i krótkie notatki.
    Dopiero teraz, po trzydziestu latach od jego śmierci
    trzymam w ręku odbitki zrobione z tych klisz.
    Wyjmowałem z rumowiska kawałki witraży, patrząc przez nie w słońce,
    które na kilku negatywach zamieniło się w czarne plamy
    podobne do tych,
    które w moich piekących i łzawiących oczach wypełniły krajobraz,
    kiedy po raz pierwszy w życiu, w górach Atlas, dziadek pokazał mi śnieg.

    Na innym zdjęciu tajemni towarzysze dziadka –
    tancerze sufi
    siedzieli ze swoimi fajkami, odpoczywając po szaleńczym wirowaniu,
    stałem tam kiedyś, urzeczony ich transem i siłą,
    nie wiedząc jeszcze nic o bractwie Dżalala ad-Din Rumiego.
    Czułem dumę, patrząc na ich twarze wzniesione ku ornamentom sklepienia
    w irracjonalnym wysiłku naśladowania galaktyk.
    Podobną dumę czułem w opowieściach dziadka o starcu z gór
    o nazwisku Hasan ibn Sabah.
    Zasypiając, marzyłem o odwiedzinach w twierdzy Alamut
    i poznaniu zamaskowanych zabójców z radykalnej sekty Hashisheen.
    Teraz czuję (i wiem), że w tych opowieściach kryła się tęsknota za zmianą statusu
    i że ta żylasta, brunatna ręka, tak skwapliwie zamykająca w swym wnętrzu napiwki i prezenty,
    mogłaby trzymać sztylet
    i wypełniać sekretne zlecenia Starca z Alamut.

    Ślepłem nie tylko od śniegu.
    Kiedyś odwróciłem głowę i spojrzałem prosto w kinowy projektor plujący światłem
    podobnym do drgających żółtych plam słońca pomiędzy cieniami palmowych liści.

    Znalazłem też kliszę, która zarejestrowała mój straszliwy upadek,
    kiedy „dostąpiłem” zaszczytu zaproszenia na dziecięcy balik w angielskiej ambasadzie
    i stanąłem do idiotycznego konkursu dmuchania gumowych balonów.
    Przegrałem z kretesem z synem angielskiego oficera.
    Pocieszał mnie nieszczerze, ubrany w nieskazitelny biały tropik.
    To wtedy właśnie, w paroksyzmie złości i upokorzenia patrzyłem w słońce tak długo,
    że gdy zacisnąłem wreszcie powieki,
    zobaczyłem siebie na czele hordy jeźdźców z Alamut,
    zatykającego flagę z wersetem ze świętej księgi na ruinach hotelu Shepheard.

    Żałobny orszak, podążający za karawanem z ciałem dziadka, nie był długi.
    Szliśmy ulicą Bab Al Wadaa w stronę cmentarza.
    Zamykając oczy w oślepiającym południowym słońcu,
    myślałem o podobnym blasku, który rażąc oczy Meursault’a
    światłem odbitym od klingi noża,
    kazał wystrzelić pięć kul w Obcego.
    W Araba.

    Na wewnętrznej stronie pudełka z papierosami, które wrzuciłem do grobu dziadka,
    napisałem słowa Rumiego,
    perskiego poety: „Niech twoje życie stanie w ogniu. Szukaj ludzi, którzy będą podsycać twoje płomienie”(2)
    Dzisiaj trzymam w ręku jedno z pozostawionych przez dziadka pudełek,
    patrzę na nieistotne, puste w znaczenia herby księcia de Prusse
    i podobnie jak skazany Meursault:
    „otwieram się na czułą obojętność świata”(3) .


     (1) Albert Camus, Obcy, przekład Marek Bieńczyk, [w:] „Literatura na Świecie”, nr 7-8/2018
    (2) Dżalal ad-Din Rumi, Anioł upojony. Opowieści mistyczne. Wydawnictwo Dialog, 2009
    (3) A. Camus, dz. cyt.